Blog Nasze relacje i zdjęcia Czas na oddech w Austrii. Bajkowa zima w Schladming-Dachstein nie tylko dla narciarzy

Czas na oddech w Austrii. Bajkowa zima w Schladming-Dachstein nie tylko dla narciarzy

W środkowej Austrii, w północno-zachodniej części Styrii leży zimowy raj. Wiecie, taki jak z bajek, albo też pamiętany (ze względu na śnieg) z naszego dzieciństwa. Notesiki otworzone, i notujemy: Schladming-Dachstein.
Powiecie, że to przecież Alpy, więc co to za przesadny zachwyt. Nie przesadny. Uważa się, że region ten jest jednym z pięciu najlepszych narciarskich ośrodków w Austrii. Ale nie dla nart tu przyjechaliśmy.

Wokół regionu, który rozpościera się pomiędzy ogromnymi masywami Dachstein oraz Niskich Taurów, znajduje się kilka ośrodków narciarskich o bardzo różnorodnych trasach, z przeznaczeniem dla różnego typu narciarzy. W tym całoroczny zlokalizowany na lodowcu. Jest to najbliżej położony Polski ośrodek narciarski na lodowcu.
Jednak najwspanialsze jest to, że nie tylko narciarze, czy snowboardziści znajdą tu mnóstwo atrakcji dla siebie. Także ci, którzy chcą ze sportami zimowymi rozpocząć przygodę albo tacy, którzy nie chcą, albo tacy co chcą a się ciągle przewracają albo tacy, którzy wolą inne formy aktywności, jak na przykład górskie zimowe wędrówki czy zjazdy na… sankach. Ale jakich sankach to za chwile Wam pokażemy.
Nie wspominając już o miłośnikach nart biegowych, dla których miejscowość Ramsau i płaskowyż położony wokół jest podobno najlepszym miejscem w Alpach. Region ten wchodzi w skład Ski amadé,  tzn. kupując jeden karnet mamy możliwość korzystania z 760 km tras i 25 ośrodków narciarskich Styrii i Ziemi Salzburskiej.

My przyjechaliśmy tu z jedną konkretną misją, by odnaleźć, powoli już zapomnianą zimę, by powrócić do naszego dzieciństwa, kiedy sanki, bijatyki śnieżnymi kulkami i wiszące z dachów sople lodu były czymś normalnym.  Kto pamięta, jak się robi orzełki na śniegu? My sobie właśnie tutaj przypomnieliśmy. Albo kto pamięta czerwone od mrozu policzki? Też „zaliczyliśmy”. Choć przyznacie, że smutnym jest fakt, że obecnie aby znaleźć zimę trzeba nierzadko jechać poza Polskę.

Jak już wspomniałam Schladming położone jest bardzo blisko Polski a jeszcze bliżej Śląska. Jechaliśmy tam samochodem około 7 godzin, kierując się autostradą z Bytomia na Ostrawę, potem Brno, Wiedeń i Leoben, co oznacza, że można tu zaglądnąć nie tylko na tydzień ale nawet na 3 dni weekendu.

Zatrzymaliśmy się w spokojnej miejscowości Ramsau am Dachstein, położonej na wysokości ponad 1100 metrów. To kurort, gdzie warunki śniegowe są sprzyjające nawet jeśli w dolinach śniegu brakuje lub topnieje. Dzięki uprzejmości Narodowego Biura Promocji Austrii (austria.info), zatrzymaliśmy się w hotelu Ennstalerhof, który potem okazał się… miejscem serwującym najlepsze jedzenie w Ramsau. Tomek, który z nami był i pomagał w realizacji filmu i zdjęć ocenił nawet, że „znają się na fine diningu”. A na takowym zna się sam Tomek 🙂

A teraz do rzeczy. To co robiliśmy konkretnie przez te kilka dni? Wszystko 🙂

Zimowe atrakcje Schladimng-Dachstein, jakich udało nam się spróbować:

Najbliżej Polski położony lodowiec!

Zaledwie siedem godzin jazdy samochodem z naszego domu i jesteśmy w miejscu, gdzie znajduje się prawdziwy cud natury. To Lodowiec Dachstein, który zajmuje powierzchnię ponad 500 hektarów.
Nie mogliśmy się doczekać, żeby go zobaczyć i stanąć na nim własnymi stopami. I to niekoniecznie stopami odzianymi butami narciarskimi czy snowboardowymi. Bo choć oczywiście jest to raj dla tych, którzy uwielbiają zimowe sporty i skitoury, to także Ci, którzy niekoniecznie są z nimi związani, znajdą tu szereg atrakcji. Sama możliwość „bycia” na lodowcu jest (przynajmniej dla nas) ogromnym wydarzeniem. Zwłaszcza jeśli pogoda dopisze. A nam dopisała, mimo, iż nic na to nie wskazywało. Właściwie słońce pojawiło się tak jakby specjalnie dla nas (chyba trochę przesadzamy) na dosłownie 20 minut, właśnie wtedy, gdy byliśmy na szczycie. Zaraz po przyjeździe do Ramsau spoglądaliśmy w górę, w kierunku masywu Dachstein, gdzie na wysokości od 2700 do 2900 metrów nad poziomem morza kryje się lodowiec i z wielką ekscytacją czekaliśmy kolejnego dnia, gdyż nasz plan przewidywał wjazd panoramiczną kolejką gondolową na jej górną stację Hunerkogel.
Pewnie do dzisiaj są na szybach ślady naszych nosów i aparatów – byliśmy do nich niemal przyklejeni z zachwytu nad widokami. Narciarzy jest tu sporo ale nie ma się co dziwić, świetnie przygotowane trasy zjazdowe, trzy kolejki orczykowe, jeden wyciąg krzesełkowy, ponadto trasy dedykowane specjalnie dla narciarzy biegowych, szlaki skiturowe i snowpark. AAA! no i te widoki! Czy czegoś można chcieć więcej? A można…

Pałac Lodowy

Mamy dla Was taką propozycję. Jak już wjedziecie na górną stację Hunerkogel i zobaczycie, że chmury niepokojąco zbierają się wokół, zasłaniając widoczność, w pierwszej kolejności udajcie się do Pałacu Lodowego. Zapewne trochę tam „posiedzicie”, więc jest duże prawdopodobieństwo, że pogoda, przynajmniej na chwilę się zmieni (w Alpach bywa wyjątkowo kapryśna). Żeby tam dotrzeć będziecie musieli przejść w dół wzdłuż budynku stacji, a następnie przez wiszący most (ale o nim później). Gdy czytaliśmy o tej atrakcji wydawało nam się, że będzie to zbudowany na potrzeby turystów zamek z lodu, jednak okazało się zupełnie inaczej. To tunel wydrążony w najprawdziwszym lodowcu. Jak na dłoni widzimy tu budowę lodowca, jego charakterystyczne warstwy, jego niebieskawy kolor. Uwaga pod nogi – tam też znajduje się lód – zdecydowanie łatwiej się ślizgać, niż chodzić. Wewnątrz wyżłobiono liczne boczne korytarze i sale (również salę tronową z tronem wykutym w lodzie), które ozdobiono lodowymi rzezbami podświetlonymi na różne kolory. Pałac otwarty jest prawie przez cały rok (zwykle jeden miesiąc w roku przeznaczony jest na „renowację”, jednak termin zmienia się w zależności od warunków pogodowych). Z wnętrza lodowca wychodzimy przez… igloo. No i jeszcze jedna ważna sprawa, zimą wstęp jest bezpłatny (wliczony w cenę wjazdu kolejką), latem trzeba zapłacić….

Dachstein Sky Walk i „Schody donikąd”

Żeby dostać się do lodowego tunelu trzeba przejść przez najwyżej w Austrii położony most wiszący. Nie każdy ma na tyle odwagi, by wejść na ażurową „podłogę” podwieszanego mostu. Warto jednak się przemóc, nie patrzeć na dół, a wokoło. Jeśli będzie nam sprzyjała pogoda zobaczymy potężne, majestatyczne szczyty Alp, skaliste zbocza i unoszącą się wokół mgłę. Albo samą mgłę, gdy Alpy postanowią z nas zadrwić. Tuż przy pałacu, czeka na nas jeszcze jedno wyzwanie tzw. „Schody donikąd”. Czternastoma stopniami schodzimy w dół na przeszkoloną platform widokową wysuniętą daleko poza skalną ścianę. Latem, kiedy podłoże platformy widokowej nie jest zmrożone, wydaje się nam, że wisimy w powietrzu. Nieco inaczej jest zimą, gdy szklana podłoga zamarza, uniemożliwiając nam widoczność w dół – w przepaść. O tej porze roku będzie dużo łatwiej zdecydować się na te czternaście kroków osobom z lękiem wysokości.

Snowboard i narty

W Ramsau am Dachstein rozpoczęłam swoją przygodę ze snowboardem. Marcin zaś po bardzo długiej przerwie powrócił do tego sportu. Bardzo się cieszymy, że właśnie w tym miejscu to się wydarzyło, gdyż są tu idealne warunki żeby zacząć jeździć pod okiem instruktora lub przypomnieć sobie w jaki sposób się jeździ. Nie trzeba być więc nie wiadomo jak zaawansowanym narciarzem, czy snowboardzistą, żeby móc się nacieszyć tym sportem właśnie tutaj. W sumie w regionie znajduje się kilka ośrodków narciarskich (różnie się je liczy, w związku z tym możemy spotkać się z liczbą sześć, siedem albo osiem). Do dyspozycji jest 230 km doskonale utrzymanych tras narciarskich i to o różnym stopniu trudności. Najbardziej interesujący, przynajmniej z naszego punktu widzenia, jest ośrodek zlokalizowany na lodowcu, a na dodatek całoroczny (choć tras zjazdowych jest tutaj zdecydowanie mniej, niż biegowych, bo tylko 4 km). Tutaj także, po drugiej stronie doliny istnieje coś co czym dowiedzieliśmy się właściwie dopiero teraz, tzn. narciarska huśtawka. Jest to kilka gór  położonych obok siebie i połączonych siecią wyciągów oraz  tras narciarskich (w sumie 123 km). W tym przypadku są to cztery góry: Hauser Kaibling, Planai, Hochwurzen i Reiteralm. Na wszystkie można wjechać praktycznie z miasta Schladming. Świetne rozwiązanie, nie sądzicie?

Dla rodzin z dziećmi i początkujących polecamy stoki w samym Ramsau po północnej stronie. Dla tych żądnych ostrzejszych wrażeń – stoki na południe od Ramsau i Schladming. Cennik Ski Pass’ów sprawdzić można na stronie regionu 

Biegówki, ach biegówki

Ramsau am Dachstein to miejsce wręcz wymarzone dla miłośników nart biegowych – nie ważne jaki styl (klasyczny, czy naszym zdaniem trudniejszy – łyżwowy) preferują. Choć miejscowość specjalizuje się i słynie  z narciarstwa klasycznego (w roku 1999 zorganizowano tu Mistrzostwa Świata w Narciarstwie Klasycznym). Jeszcze przed wyjazdem przeczytaliśmy, że należy do najlepszych ośrodków narciarstwa biegowego w Alpach. Bardzo nas to ucieszyło, ponieważ nasze biegówki ostatnimi czasy, z powodu kontuzji Marcina, bardzo mało były eksploatowane, a trochę już za nimi tęskniliśmy. A to nasz ulubiony sport zimowy. Przygotowane, oznakowane trasy znajdują się nawet (o czym już wspomnieliśmy) na lodowcu Dachstein (około 15 km tras biegowych, tutaj trenują nawet drużyny narodowe wielu krajów). Zauważyliśmy, że tutaj biegają wszyscy – począwszy od małych dzieci, skończywszy na staruszkach. Austriacy i przyjezdni szczególnie umiłowali sobie tą formę aktywności. Jedni jeżdżą profesjonalnie, prezentują godną pozazdroszczenia technikę, inni tylko dla rekreacji, rozkoszując się doskonałymi widokami. Zupełnie tak jak my. W regionie Schladming-Dachstein szlak biegowy liczy 412  kilometrów (327 km tras dla narciarstwa klasycznego oraz 164 km tras dla stylu łyżwowego) i jest zróżnicowany pod względem trudności, co sprawia, że każdy znajdzie coś dla siebie. W samym Ramsau am Dachstein natomiast sieć tras biegowych ciągnie się na długości 220 kilometrów (130 km dla narciarstwa klasycznego, 70 km dla narciarstwa łyżwowego). Ponadto znajduje się tu także stadion biegówek, gdzie można podszkolić swoje umiejętności pod okiem trenerów, a także specjalny park biegówkowy dla dzieci. Można także pojeździć w nocy, a to dzięki 4 km oświetlonej trasie. Jeździ się doskonale, a za każdym razem można wybrać inny odcinek, tak, żeby urozmaicić aktywność na świeżym powietrzu. Ba, nawet funkcjonują specjalne przejścia drogowe dla cross-countrowców.

Fatbike i kuligi

Wciąż jeszcze oryginalną formą zimowej aktywności jest wynajęcie fatbików, czyli rowerów z bardzo grubymi (stąd nazwa) balonowymi oponami, które umożliwiają sprawne poruszanie się po śniegu. Wybrać można albo ze wspomaganiem elektrycznym (z zamontowaną baterią i specjalnym małym panelem, na którym regulujemy poziom tego wspomagania) albo też standardowe, gdzie liczy się tylko siła naszych mięśni. Jak myślicie, co wybraliśmy?

Pierwszy raz widzieliśmy takie cudo na oczy, więc z lekką niepewnością ruszyliśmy wraz z grupą prowadzoną przez przewodnika z Alpine Fatbike na przejażdżkę (cena za osobę to 69 euro). Zupełnie niepotrzebnie, ponieważ okazało się, że to świetna forma aktywnego wypoczynku, zwłaszcza jeśli wybierzemy rower elektryczny (zawsze można wyłączyć zasilanie i włączyć je tylko wtedy, gdy naprawdę tego potrzebujemy). I taki wybraliśmy, za namową Sabrine z tutejszej organizacji turystycznej.
W Ramsau jest to dość popularna, choć wciąż jeszcze wzbudzająca sporo zdziwienia (widzieliśmy to spacerowiczach i biegaczach, którzy zatrzymywali się na nasz widok, a nawet robili zdjęcia) zimowa aktywność. Trasy są różnej długości i mają różny poziom trudności. Często biegną trasą przeznaczoną dla narciarzy biegowych, po których jeżdżą też kuligi, więc trzeba uważać, żeby na kogoś lub pod coś nie wpaść. Nam zaproponowano trasę z siedziby Alpine Fatbike tuż przy stadionie biegówkowym do bardzo starego schroniska Halseralm, prowadzonego przez rodzinę pasjonatów i utrzymanego w starym stylu bez elektryczności i ze starym kuchennym piecem. Za to z kilkoma łaszącymi się do wszystkich wędrowców pulchnymi kotami.
Zatrzymaliśmy się tu na odpoczynek i zasłużony posiłek (potrawy przygotowywane są tylko z własnych produktów). Czas przejazdu wyniósł około 1,5 godziny. Od czasu do czasu, ze względu na lód, trasa była dość ekstremalna.

Jak już wspomnieliśmy po trasie przemieszczają się także sanie zaprzęgnięte w konie i wożące turystów. Jak się dowiedzieliśmy, kuligi te są w Austrii czymś normalnym, nie ma żadnych kontrowersji wokół męczenia zwierząt itp. Dzieje się tak za sprawą tego, iż tego typu usługi są kontrolowane co miesiąc, a konie wybierane są bardzo starannie, w  zależności od tego jak duże sanie mają ciągnąć (duże sanie ciągnięte są przez ogromne, muskularne konie specjalnej rasy nordica). Gdyby takie podejście mieli nasi górale…

Jezioro Bodensee. Ale Styryjskie

A teraz przerwa na reklamę natury. Ciszy, spokoju, pełnego oddechu. Krystalicznie czyste jezioro, w którym odbijają się ośnieżone szczyty górskie. Takiego widoku chcieliśmy! Gdy więc rano ruszyliśmy samochodem z Ramsau słońce przebijało się przez gęstą warstwę chmur. Była nadzieja. Jednak, gdy nasza około 30 minutowa wycieczka dobiegała końca i gdy dojechaliśmy na parking przed położonym tuż nad jeziorem hotelikiem  z restauracją Gasthof Forellenhof niestety znów się zachmurzyło i zaczęło prószyć. Ale kto by się tym przejmował. Skute lodem jezioro i kłębiące się wokół otaczających szczytów chmury oraz odgłos wodospadu z oddali, wprowadziły tajemniczą atmosferę. Pięknie musi tu być zwłaszcza latem. Górski amfiteatr natury.

 

Regionalna kuchnia. Naprawdę dobra!

Wiecie dobrze, że na kuchni to my się jakoś specjalnie nie znamy. Co nie znaczy, że nie mamy „wyrobionych” kubków smakowych i nie interesujemy się historią kulinariów 🙂 Lubimy smacznie zjeść, zwłaszcza po całym dniu aktywności na świeżym powietrzu. Wydaje nam się, że wiemy, co dobre (to zasługa naszym mam, które zawsze nas rozpieszczały domowymi potrawami najlepszego gatunku – dziękujemy!).
Podczas tych kilku dni w Styrii udało nam się tu spróbować kilka pysznych dań, a nawet podejrzeliśmy jak przygotowuje się kultowy Kaiserschmarrn, który jest czymś w rodzaju puszystego naleśnika. Nie podaje się go jednak w całości, a jest poszarpany, pocięty na mniejsze kawałki. Obficie posypany cukrem pudrem i z dodatkiem konfitury na przykład jagodowej, czy musem z lekko kwaśnych jabłek (choć klasyczna wersja zawsze przewiduje towarzystwo śliwkowych powideł :))

Wielkość dania jest różna w zależności od ilości chętnych i podaje się go do zjedzenia w jednym naczyniu z odpowiednią ilością widelców. Przygotowaniu tego przysmaku często towarzyszy małe show. Takie widzieliśmy w ponad 400 letnim schronisku Halseralm, kiedy upieczony Kaiserschmarrn, polano wysokoprocentowym rumem i podpalono.

Marcinowi bardzo przypadły do gustu tutejsze zupy. Z pozoru niczym się nie wyróżniały – ot klarowny rosół z jakąś wkładką. Jednak po pierwszym „chlipnięciu” okazało się, że wywar jest niezwykle aromatyczny i doskonale przyprawiony. Próbowaliśmy między innymi Kaspressknödelsuppe, czyli rosół z bułczano-serowym knedlikiem na wierzchu posypane drobno posiekanym szczypiorkiem.

W schronisku Hochwurzen Alm próbowaliśmy kolejnego dania, bardzo konkretnego, idealnego po długiej wędrówce na rakietach śnieżnych albo całodziennym szusowaniu, tzn. Almpfandl. Podane na żeliwnej patelni, przysmażone małe kluseczki  z boczkiem, serem i cebulą. Doskonałym dodatkiem do ciężkiej kuchni jest bez wątpienia piwo Schladminger. Austriacka kuchnia, choć może być uznana za ciężko i kaloryczną to ma w sobie wszystko co najlepsze w kaloryczności – aromat, smak i doskonały balans.

Rakiety śnieżne

To jeden z najciekawszych alternatywnych dla narciarstwa sposobów spędzania czasu w regionie Schladming-Dachstein. Tras jest wiele i można z nich korzystać zarówno samemu, jak i z przewodnikiem. Po północnej i południowej części doliny. Nam zaproponowano trasę wiodącą z górnej stacji Hochwurzenhütte na szczyt Rossfeld (1919 metrów nad poziomem morza). Gdy wstaliśmy rano, niestety powitała nas w Ramsau gęsta mgła. Mieliśmy więc obawy, jak będzie wyglądać nasza wędrówka po górach, czy będziemy mieli  ogóle jakąś widoczność. Nic na to nie wskazywało. Gdy kolejką gondolową z Rohrmoos zbliżaliśmy się na górę, naszym oczom powoli ukazywały się pięknie oświetlone przez słońce alpejskie szczyty. Uff, dziękujemy Wam Taury!
Okazało się, że tak dobrych warunków pogodowych nie było od kilku dobrych dni. Po założeniu rakiet śnieżnych udaliśmy się w kierunku szczytu Rossfeld. Trasa, dzięki śnieżnym butom, była niezwykle przyjemna a Reinhard okazał się najlepszym i najzabawniejszy górskim przewodnikiem jakiego kiedykolwiek spotkaliśmy. – Jak mówi się po Waszemu na sledges? – Sanki? A to zapamiętam. Sanki Funky.

Oprócz nas nie było żadnych innych turystów, dopiero jak wracaliśmy na szlaku minęło nas kilku piechurów – jedni z rakietami, inni na nartach, jeszcze inni bez niczego. Na szczycie zatrzymaliśmy się dobrych parę chwil żeby nacieszyć się tym wspaniałym i trudnym do opisania widokiem. Pogoda i tym razem nas nie zawiodła. A słońce świeciło tak mocno, że była nam po prostu gorąco. No i w końcu od wielu lat znów zrobiliśmy orzełka na śniegu!

Sanki austriackie – Rodeln

Sanki okazały się hitem tego wyjazdu. Dzięki nim znów poczuliśmy się jak dzieci. Tak dobrze czytacie. „stare konie” chwalą się jazdą na sankach. A po roześmianych twarzach innych ludzi korzystających z tej atrakcji, wnioskujemy, że nie tylko dla nas był to strzał w dziesiątkę.

Po powrocie z lodowca, z dolnej stacji kolejki udaliśmy się w kierunku jednej z hal Ramsau. Widokowy spacer trwał jakieś 20 minut. Dotarliśmy do drewnianego schroniska – karczmy Brandalm znajdującego się tuż przy malowniczej Kaplicy Dachsteinkircherl przed którą śmiało można robić zdjęcia, które potem idealnie nadadzą się na puzzle.

Tu po raz pierwszy skosztowaliśmy Kaspressknödelsuppe Kaiserschmarrn (smakował trochę inaczej, niż ten zaserwowany w schronisku Halseralm i podany był z musem jabłkowym, z tym daniem jest podobnie jak z naszymi pierogami – każdy robi go w nieco inny sposób, ma swój „tajemny” przepis). Do Ramsau mieliśmy wrócić na sankach, które wypożyczyliśmy ze schroniska. Zjazd trwał jakieś 15 minut, jednak zabawy było sporo.

Kolejny, dużo dłuższy, bo około półgodzinny zjazd czekał nas w następnych dniach. Oczy nam się świeciły od rana. Było to doskonałe zwieńczenie około czterogodzinnej wędrówki z rakietami śnieżnymi na szczyt Rossferd. Trasa rozpoczyna się niedaleko górnej stacji przy schronisku Hochwurzen Alm. Jest ciekawa i jak można się spodziewać szybka, czasem z dość ostrymi zakrętami i pięknymi widokami. Tu jednak trzeba skupić się na jeździe, nie zaś na widokach! Prędkość na podkutych żelazem saniach, po śliskim, oblodzonym czasem śniegu mogła sięgać nawet 50 km/h. Po prawie 30 minutach dojeżdżamy do dolnej stacji, przy której znajduje się sklep i wypożyczalnia sanek (koszt wypożyczenia zależy od długości trasy od 5-8 euro. Zaskakująco mało). A filmik ze zjazdu pokazaliśmy Wam od razu na facebooku i okazał się spodziewanym hitem.

Jak i cały wyjazd do regionu Schladming-Dachstein, gdzie prawdopodobieństwo odnalezienia prawdziwej bajkowej zimy i skorzystania z atrakcji zimowych jak dawniej, jak za młodu, jak w najlepszych czasach naszego dzieciństwa, jest bardzo wysokie. Oczywiście dziękujemy austria.info i regionowi Schladming Dachstein za zaproszenie i pomoc w organizacji wyjazdu.

Autorem wszystkich zdjęć, na których jesteśmy we dwójkę jest Tomek Kiełkowski (Archifoto.pl). Dziękujemy za pomoc 🙂

I jeszcze więcej zdjęć z alpejskiej zimy:

Ilość komentarzy: 15 - dołącz do dyskusji!

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

  • Olga says:

    Austria to dla mnie zdecydowanie nr 1 na narty. Na drugim miejscu u mnie jest Słowenia 🙂
    Świetny wpis i piękne zdjęcia!

  • Renatka says:

    Wow! Świetna relacja z naprawdę urokliwych miejsc. Jednak mimo wszytko nic nie zachwieje mojej miłości do naszych polskich gór. 🙂

  • Hm, a ja od lat unikam jeżdżenia w góry zimą, bo nie lubię nart, nie miałam pojęcia, że jest jeszcze tyle opcji do wyboru, w szczególności podoba mi się opcja pieszych wycieczek. Ciekawe czy rakiety śnieżne są powszechnie dostępne w innych regionach/ krajach też?

  • Paweł says:

    Dodane do listy do odwiedzenia 😉 dzięki za inspiracje na kolejny wyjazd.

    Wiecie może jak tam dotrzeć z Polski np: z Warszawy czy Katowic bez samochodu, i jak poruszać się tam po regionie? Jakieś wskazówki co do noclegów, warto mieć bazę w jakiejś miejscowości? A czy te wszystkie atrakcje nie narciarskie (sanki, rowery, czy chodzenie w rakietach) są ogólnodostępne, bez zamawiania?

  • Ilona says:

    Patrzę za okno i widzę szaro-bury świat, a na Waszych zdjęciach jest tak pięknie biało… Zazdroszczę tak pięknych okoliczności przyrody 😉

  • Cudooo! Kolejny punkt do „must-see” dodany 😀

  • Anna Pukrop says:

    Ale zima! Piękna, bajkowa. Super! I znowu mieliście pogodę 🙂

  • Karolina says:

    Byłam na Dachstein, ale chyba od innej strony, bo konkretnie na szczycie Krippenstein. Jest tam platforma widokowa w kształcie pięciopalczastej dłoni. Kaiserschmarrn – obowiązkowo do pochłonięcia w tych okolicach! Mogłabym w zasadzie żywić się tylko nim. Nie wiem, czy można go zjeść gdzieś w Polsce… Pałac Lodowy wygląda ekstra, mam tylko trochę wątpliwości, czy nie została przez to zniszczona struktura lodowca. Ale może moje obawy są bezpodstawne.

    • Wędrowne Motyle says:

      O super,jakie ciekawe uzupełnienie. Biorądpo uwagę położenie pałacu lodowego, znajduje się ona w górnej części czapy lodowej i właściwie nie powoduje żadnych dodatkowych procesów, bo tu lód jest stabilny. No i paradoksalnie mimo swojego piękna on zajmuje jakieś 0,0001 % lodowca 🙂

Dołącz do naszego newslettera!

Hej! I jak Ci się podoba na naszym blogu? Jeśli wszystko OK to mamy propozycję: Dołącz do ponad 13o tys. śledzących nas osób. Wysyłamy mail jedynie raz na tydzień. Zero spamu, tylko nowe wpisy, super okazje, triki, promocje lotnicze i podróżnicze poradniki. *POLITYKA PRYWATNOŚCI