Galle. Tak zaprezentowała się nam kolonialna perła Azji Południowej [DUŻE ZDJĘCIA]
Duszno, umiarkowanie wietrznie, niebo oblewa dziwna popielata poświata. Wszędzie mnóstwo kruków. Są mniejsze niż te „nasze” i chudsze. Panoszą się jednak niemiłosiernie, wygrały tutaj z mewami i sieją postrach nawet wśród waranów (naprawdę byliśmy świadkami jak przepędzały jednego dziobiąc go w ogon). Tak jest niemal na całej wyspie. Wyspą rządzą kruki. A tu w Galle nie baczą nawet na turystów, zadomowiły się w pobliżu murów obronnych i latarni morskiej. Nie wiadomo tylko co kraczą. Może chciały by poopowiadać o historii tego intrygującego miejsca?
Znów czujemy się jak w filmie Alfreda Hitchcocka, no ale przecież nie o kruki tu chodzi. Dość już o nich, jesteśmy przecież w starej części Galle, nie ma w tym nic z horroru, a gdy rozbłyska światło latarni morskiej, słońce powoli zaczyna się czerwienić oblewając morze i niebo ciepłymi kolorami, robi się wręcz romantycznie. Ten romantyzm nieco gaśnie, gdy podchodzi do nas młody chłopak z wielkimi (naprawdę ogromnymi) włosami i pyta, czy nie chcielibyśmy sobie z nim zrobić zdjęcia. Wcale jednak nie chodzi o to, że on chciałby mieć z nami zdjęcie – nie, bo to przecież on, a właściwie jego burza loków ma być atrakcyjna dla nas, a to trochę kosztuje. My jednak podziękujemy, mamy tu inne atrakcje. I nie są to też wcale skaczący „za pieniądze” z murów obronnych wprost do oceanu śmiałkowie, nie – my chyba jednak poszukamy innych perełek tego miejsca. Przecież jesteśmy w Galle. Tym Galle. Skupmy się!
Pierwszą z nich jest Muzeum Morskie, które postanowiliśmy zwiedzić na samym początku. Tak żeby trochę więcej się dowiedzieć o historii tego miejsca, o przybyłych tu najpierw Portugalczykach, potem Holendrach, a na końcu Anglikach. Ale nie tylko. Muzeum znajduje się w ogromnym budynku, które kiedyś pełniło rolę wielkiego holenderskiego magazynu, gdzie przechowywano cenny ładunek jakim były w większości przyprawy, spływające rzekami i małymi traktami handlowymi z lankijskich gór i wyżyn. W bliskim sąsiedztwie znajduje się mniejsze i skromniejsze Muzeum Archeologii Oceanicznej.
Fort w Galle, wystający wybitnie poza linię brzegową, zamykający od zachodu urokliwą zatokę, został „założony” w XVI wieku przez Portugalczyków, bo to oni jako pierwsi przybyli na Sri Lankę, zwabieni bogactwem przypraw, zwłaszcza cynamonu. Wybudowali tu skromne, drewniane osiedle mieszkalne, założyli pierwszą faktorię.
Galle zdobyli jednak i przejęli w zarządzanie w XVII wieku Holendrzy, w właściwie Kompania Wschodnioindyjska, której historię opisujemy dla Was już od ponad dwóch lat. Holendrzy prowadzili zupełnie inną politykę kolonialną niż Portugalczycy, którzy raczej „ogniem i mieczem” pozyskiwali nowe tereny, zabierając swobodę tubylcom. Holendrów wyróżniał pragmatyzm i względna sprawiedliwość. Właściwie, to ówczesny król lankijski poprosił tych drugich żeby wypędzili Portugalczyków z wyspy. Podobnie było w przypadku Indii i Koczin w Kerali, pamiętacie? Owszem holenderski „sznyt” widać w wielu elementach kultury Sri Lanki – są kościoły protestanckie wyznania holenderskiego reformowanego, kultura holenderska miała wpływ na architekturę i… kuchnię wyspy.
Holendrzy zapoczątkowali na Sri Lance uprawę drzew cynamonowych, tworzyli plantacje, gdyż ten cenny surowiec pochodzący od naturalnie rosnących tu drzew nie był już wystarczający. Poza tym przywieźli na wyspę także tradycję uprawy warzyw takich jak kapusta, buraki czy marchew. To właśnie w Galle jedliśmy buraczki, które wyglądały zupełnie jak te do naszego tradycyjnego niedzielnego obiadu, były jednak bardzo ostre (w forcie Galle można zjeść dobrze i tanio w niepozornej, ale polecanej wybitnie przez LP knajpki „Mammas”. O dziwo była pusta, więc się zdecydowaliśmy, na przekór stosunkowi do poleceń LP). Przede wszystkim zaś przywieźli tu charakterystyczny styl architektoniczny, który jest pewnym „kodem” łączącym ich posiadłości w Brazylii, Nowym Jorku, Indonezji czy właśnie tu – budynki mieszkalne z głębokimi werandami, balkonami, zakończonymi kolumnadami, które co krok można spotkać w centralnej części Galle i wielu innych portowych miastach Sri Lanki.
Fort jest w bardzo dobrym stanie, cóż bycie na liście UNESCO zobowiązuje. Czujemy się tu trochę jak w innym świecie, gdzieś poza Azją. Ale tylko chwilowo. Podobne uczucia mieliśmy zwiedzając na przykład Antiqua Gwatemala czy Malakkę. Tak to już jest z dawnymi koloniami. W pobliżu wspomnianego muzeum znajduje się kościół Holenderski, przy którym rozpościera się niewielki cmentarz. W forcie zobaczymy także meczet oraz muzułmańską szkołę, postawiony dla sporej muzułmańskiej społeczności miasta. Na zdjęciu poniżej wystaje zza dużego drzewa, przypomina nieco kościół, prawda? Największą atrakcją są tu jednak mury obronne z dwunastoma bastionami, ciągną się wzdłuż oceanu, gdzieniegdzie widać, że do ich budowy Holendrzy wykorzystywali rafę koralową.
Czekamy na zachód słońca, czekamy też na moment, gdy latarnia morska rozbłyśnie białym promieniem. Mimo, iż jest w miarę młoda, bo została zbudowana tu w XIX wieku przez Anglików, to jednak wzniesiono ją w miejscu dawnej, która była świadkiem płynących w dwie strony statków handlowych z (i po) przyprawy. Zapewne jej fundamenty mogłyby poopowiadać wiele morskich opowieści.
Dużo tu turystów, spacerują jak zaprogramowani koroną murów fortu, większość przybywa tu z wycieczkami fakultatywnymi, właśnie pod koniec dnia, na zachód słońca. Widać to parkujących autokarach i dużych grupach wystrojonych turystów. Ale nie tylko oni przybywają w to miejsce. Jako, że (co zostało już wcześniej wspomniane) jest tu niezwykle romantycznie, to odbywają się tu sesje narzeczeńskie, czy małżeńskie – w każdym razie odświętnie ubrane pary, często z elementami dekoracyjnymi typu kolorowe balony i towarzyszący im (przynajmniej trzech) panowie z aparatami fotograficznymi, cykają zdjęcia. To już nie pierwszy raz, gdy widzimy, że dla Azjatów architektura i „genius loci” postkolonialnych miast ma jakiś dziwny czynnik przyciągania. Zapewne mocno oparty na inności tego miejsca. Nie pasującego do całości, albo może własnie na swój sposób pasującego. Mikroświata. Jak Malakka, Georgetown, Koczin czy Hoi An.
Obok, na niewielkiej plaży, u stóp murów, spragnieni, nawet tutaj, kąpieli morskich turyści i tubylcy, pluskają się w wodzie. Jakiś starszy pan pożycza miejscowym dzieciakom fajkę i okulary do nurkowania, a jakaś inna pani z uporem maniaka nie chce przesunąć się przeszkadzając fotografowi w robieniu zdjęć młodej parze. Mimo, że stoi mu w kadrze, nie widzi w tym problemu, ten zaś woli się gimnastykować, przechylać to w jedną, to w drugą stronę, zamiast poprosić, by nieco zmieniła swoją lokalizację. Ot, cali Lankijczycy!
Kolejny dzień dobiega końca, ten był potwornie duszny, jedyny taki podczas naszego pobytu na Si Lance. Jeszcze ostatni rzut oka na świątynię majaczącą w oddali (następnego dnia z jej perspektywy oglądaliśmy latarnie morską w Galle) i idziemy szukać tuk-tuka, co jak można się domyśleć nie jest w tym miejscu trudne.
P.S. Bo ja się trochę boje kruków… Choć te w Polsce są zdecydowanie straszniejsze.