Blog Jukatan w dwa tygodnie. Oto, co udało nam się zobaczyć

Jukatan w dwa tygodnie. Oto, co udało nam się zobaczyć

W końcu się udało. Po 3 latach i wielu przekładanych lotach nastał dzień, w którym ruszyliśmy w daleką podróż. Międzykontynentalną. I choć pakowaliśmy te same co zawsze, wysłużone i mocno zdezelowane plecaki, to ekscytacja była jakaś taka większa. Ostatnim tak odległym kierunkiem była Tajlandia i Wietnam. Ponad trzy lata temu! Teraz nadszedł czas na Meksyk, właściwie to Jukatan. Niewielki (choć wielki) fragment tego ciekawego kraju.

Spędziliśmy tam dwa tygodnie tuż przed Świętami Bożego Narodzenia w sposób, który najbardziej lubimy. Pokonując z plecakami wcześniej wyznaczoną trasę korzystając z komunikacji publicznej po drodze zatrzymując się w miejscach, które chcieliśmy zobaczyć. Niespiesznie, czasem nawet rezygnując z niektórych wcześniej wyznaczonych planów i miejsc. Nie zabrakło jednak mniej i bardziej znanych majańskich ruin, zachwycających krasowych lejów zalanych wodą (cenote), z których słynie Meksyk i miast z ciekawą architekturą.

Nie zabrakło też odpoczynku na plaży i zachwytów nad tamtejszą roślinnością. No i nie zabrakło kosztowania lokalnych przysmaków. Nie zabrakło też niestety choroby, bo pod koniec naszej podróży niestety przeziębiliśmy się. Taki urok klimatyzowanych pomieszczeń i różnic temperatur)

(Pierwsza wersja tej podróży, lutowa, miała być dużo dłuższa bo ponad 3 tygodnie i uwzględniać „Duży Trójkąt”: Meridę, Izamal, Uxmal, Palenque i Bacalar. Krótsza wersja, dwutygodniowa pozwoliła nam na spokojnie zrealizować tak zwany „Mały Trójkąt”).

Do Meksyku (port lotniczy Cancun) polecieliśmy liniami lotniczymi KLM, które są partnerem strategicznym naszego bloga. Cancun jest jednym z najnowszych kierunków w ofercie tego przewoźnika. Innymi niedawno uruchomionymi trasami są: Barbados, Trynidad i Tobago, Mombasa, Phuket w Tajlandii oraz Rovaniemi w Finlandii.

Do Cancun polecieć można trzy razy w tygodniu (wtorki, czwartki i soboty) z wygodną przesiadką w Amsterdamie na genialnym lotnisku Schiphol. Lot ze stolicy Holandii do Meksyku trwa około 11 godzin. Do Amsterdamu dostać się można z sześciu miast w Polsce: Warszawy, Gdańska, Krakowa, Poznania, Wrocławia oraz również z Katowic.

Inauguracja tego ostatniego połączenia miała miejsce całkiem niedawno, bo 30 października 2022 r. Lotnisko w Katowicach – Pyrzowice jest najbliższym nam portem lotniczym, więc tym bardziej cieszymy się, że połączenia z lotniskiem Schiphol są częste – siedem dni w tygodniu o godzinie 16:50.

Cancun

Cancun stało się dla nas jedynie krótkim przystankiem, miejscem na jeden nocleg po którym ruszyliśmy dalej. Miasto jest bardzo młode (połowa XX wieku), nie jest więc jakoś specjalnie atrakcyjne, za to mocno chaotyczne i dość hałaśliwe. Można też ująć to inaczej – miasto, które tętni życiem i pozwala zatrzymać się tym, którzy to lubią albo, którym wygodniej na przykład w jednym z molochów hotelowych na wybrzeżu (Zona Hotelera).  Stać się też może dobrą bazą wypadową po okolicy. Być może Cancun  zyskuje po bliższym poznaniu, my jednak nie mieliśmy ku temu okazji. Tak naprawdę, to w ogóle nie trzeba się w nim zatrzymywać, ponieważ z lotniska w Cancun dostać się można autobusem bezpośrednio na przykład do Valladoild, czy Playa del Carmen. My jednak chcieliśmy trochę odsapnąć po długim locie i stąd nasz wybór. Po odespaniu, zjedzeniu śniadania w popularnej sieci Sanborns Cafe (smacznie i niedrogo) bardzo blisko dworca, udaliśmy się do Valladolid.

Lotnisko w Cancun jest bardzo dobrze skomunikowane z wieloma turystycznymi miejscowościami (można stąd udać się na przykład bezpośrednio do Valladolid, Playa del Carmen czy Meridy). Jeśli jednak tak jak my chcecie udać się do centrum Cancun, to bilet wyniesie Was 110 MXN, a podróż trwa około 50 minut.

Valladolid

Do Valladoild przyjechaliśmy z Cancun autobusem ADO (bilet kosztował 322 MXN od osoby, podróż trwała około 2h). I tu mamy od razu wielki kontrast historyczny do Cancun. Jesteśmy w jednym z najstarszych miast całej Ameryki Łacińskiej. Miasto założone na początku XVI wieku przez Francisco de Montejo od razu przypadło nam do gustu i skojarzyło się z podobnymi w sumie kolonialnymi miasteczkami, które widzieliśmy wiele lat temu w Gwatemali czy na Kubie. Niegdyś w miejscu tym istniała osada Majów (Zaci – ta nazwa jeszcze się pojawi w tym wpisie), którzy to przez długi czas i wielokrotnie właśnie w tych rejonach buntowali się przeciw hiszpańskiej i nowomeksykańskiej władzy (wojna kast). Niewiele po nich tu zostało, choć w niektórych miejscach wciąż jeszcze, przy kolorowej, kolonialnej zabudowie dostrzec można tradycyjne majańskie domostwo.

W sercu Valladolid mieści się charakterystyczny duży plac (Francisco Cantón Rosado), z jednej strony zamknięty przez budynek z malowniczymi arkadami którego znaczną część zajmuje przyjemny park, chętnie odwiedzany zarówno przez turystów jak i miejscowych. Wieczorami zobaczyć można tu było występy tradycyjnego tańca, wykonywane przez tutejszych artystów albo usłyszeć niesamowitą kakofonię dźwięków tym razem w wykonaniu niepozornych, acz krzykliwych ptaków (Wilgowron Meksykański) chowających się w koronach drzew porastających park.

W Valladolid zamieszkaliśmy w bardzo przyjemnym hoteliku z wewnętrznym dziedzińcem i blisko centrum (butikowy Hotel Gayser). W pierwszą noc, któryś z gości miał urodziny i zaprosił na tę okazję zespół Mariachi. Nie musimy chyba wspominać, że trudno było zasnąć 😉

Co ciekawego zobaczyliśmy jeszcze w Valladolid?

Katedra San Servicio

Charakterystycznym punktem w Valladolid, tuż przy wspomnianym wcześniej placu jest bryła kościoła San Servacio, przed którym postawiono akurat ciekawą instalację w postaci wiszącego księżyca. Prezentowało się to szczególnie ładnie nocą, gdy na niebie pojawiał się prawdziwy księżyc. Dwie wieże kościoła widoczne są z wielu punktów miasta, dominują też nad parkiem, tworząc wraz z fontanną oraz zielenią parku ciekawy obrazek. Mieliśmy szczęście, bo w czasie kiedy byliśmy na Jukatanie rozpoczynały się ważne dla mieszkańców obchody – święto Matki Boskiej z Guadelupe, więc mieliśmy niejedną okazję by widzieć barwne pochody i procesje.

Zespół klasztorny w dzielnicy Sisal

Jedno z ciekawszych miejsc jakie udało nam się zobaczyć, nie tylko w Valladolid, ale na Jukatanie, w ogóle. Kościół i dawny klasztor San Bernardino de Siena jest drugim pod względem wielkości klasztorem na półwyspie, a także jednym z najstarszych (pochodzi z XVI wieku). Założony przez zgromadzenie franciszkanów, których głównym celem była ewangelizacja tutejszej ludności majańskiej. Bardzo ciekawe są wnętrza, których kolory w ogóle nie kojarzą się nam z tego typu budowlami (czerwone, żółte). Klasztor otoczony grubymi murami sprawia wrażenie warownej twierdzy. Co ciekawe na dziedzińcu znajduje się cenota – studnia, która zaopatrywała braciszków w wodę pitną i służyły do nawadniania ogrodu. Wieczorami odbywa się tu pokaz światło i dźwięk. W dzielnicy Sisal zachwyca kolonialna zabudowa, szczególnie piękne są budynki ciągnące się przy ulicy Calzada de los Frailes, która kiedyś łączyła osadę klasztorną z miastem właściwym.

Kolorowa  Candelaria

Urocza dzielnica, która znajduje się dosłownie kilka minut spacerkiem od placu centralnego. Przyjemna, spokojna, kolorowa i niezwykle zielona jest idealnym miejscem, by odpocząć po hałaśliwym dniu. Najwyraźniej lubią tu przebywać także miejscowi, przesiadując na ławeczkach na tutejszym skwerku z placem zabaw dla dzieci, otoczonym kolorowymi budynkami oraz kontrastującymi z ich elewacją krzewami. Mieści się tutaj interesujący Kościół  Nuestra Senora de la Candelaria. 

Cenote Zaci i targowisko

Meksyk słynie z cenot, czyli malowniczych lejów krasowych wypełnionych wodą. To one bardzo często stanowiły jedyne źródło wody pitnej, dlatego też Majowie zakładali swoje miasta w ich pobliżu. Co ciekawe Valladolid posiada taką cenotę niemal w swoim centrum. To cenota Zaci. Niestety aktualnie jest ona zamknięta (odbywają się tam prace renowacyjne). Można ją podziwiać jedynie z zewnątrz, a najlepiej jest zrobić to z tarasu Restauracji Zaci. W niewielkiej odległości od tego miejsca znajduje się zadaszone i zmodernizowane, choć wciąż klimatyczne targowisko (Mercado Municipal), gdzie można kupić świeże owoce, warzywa, mięso, pyszną czekoladę, ręcznie robione tortille, nachosy, czy inne wyroby (nie tylko spożywcze).

Iglesia Santa Ana

Jednym z ładniejszych kościołów w Valladolid jest bez wątpienia żółty (bo taką ma elewację) kościół pod wezwaniem św. Anny. Niestety nie udało nam się wejść do środka ale nawet to, co na zewnątrz robi duże wrażenie. Bo to nie tylko ciekawa pod względem koloru i architektury fasada ale przede wszystkim brama wiodąca do kościoła oraz zdobienia są tu intrygujące. Jak się na to wszystko patrzy, to ma się wrażenie, że jakimś cudem silne są tu tureckie wpływy.  Może dlatego ktoś kiedyś nazwał Valaldolid „Sułtanatem Zachodu”. Architektura to nasze jedyne skojarzenie. Spacerując po dzielnicy Sisal to wrażenie jeszcze bardziej się potęguje. Obok kościoła założono niewielki park noszący to samo imię, co kościół.

Gdzie zjeść w Valladolid?

Bazar Municipal to miejsce obowiązkowe dla osób, które chcą skosztować prostego i w miarę taniego jedzenia. Przychodzą tu nie tylko turyści ale też miejscowi i to całymi rodzinami. Mieści się tu kilka małych restauracji (okienka z których serwują potrawy, stoły znajdują się w części wspólnej) z dość podobnymi potrawami. Można zjeść oczywiście sopa de lima, sopa de verduras, tacos (w różnych odsłonach: z kurczakiem, wieprzowiną, wegetariańskie, z mięsem przygotowywanym tradycyjną metodą – cocinita pibil), mole, guacamole itp. Polecamy też Las Campanas z ciekawą sopa de lima i pysznym guacamole oraz restaurację Nena Nena (jedliśmy tu enchiladas) i Burrito Amor (oprócz pysznych burrito można tu też napić się ciekawych smoothie). Najlepszą cocinitę pibil jedliśmy nie w restauracji ale od ulicznego sprzedawcy serwującego swoje dania wprost z wózka. Liczne przekąski, słodycze jak chociażby naleśniki zwinięte w rulon i podawane z różnymi dodatkami (w tym na przykład nutella z serem żółtym) czyli marquesitas zjeść można od ulicznych sprzedawców w parku Francisco Cantón.

Jak się przemieszczaliśmy? Po Jukatanie można bez większych problemów przemieszczać się korzystając z bardzo rozbudowanej sieci autobusów (ADO) albo z mniejszych busików (colectivo). Dworce autobusowe zwykle są dość zatłoczone i niewielkie powierzchniowo. Bilety kupowaliśmy zazwyczaj dzień wcześniej, by przed podróżą już nie czekać w kolejce do kasy. Kupując bilet trzeba podać swoje imię i nazwisko (albo wpisać je korzystając z komputera sprzedawcy) oraz wybrać miejsce do siedzenia. Można też kupić bilet online. Autobusy są wygodne (bez problemu mieściliśmy się z naszymi plecakami) oraz numerowane siedzenia są też mocno klimatyzowane, więc zawsze lepiej mieć na wierzchu bluzę. Są też dobrze oznaczone – każdy autobus ma swój numer, który znajduje się na bilecie.

Okolice Valladolid:

Cenoty

Słowo-klucz jeśli chodzi o Jukatan. Który nie jest górzystym półwyspem, ale ma strukturę jakby skorupki jajka. Jest jedną wielką wapienną płaszczyzną, która gdzieniegdzie w wyniku działań krasowych, zapadlisk czy uderzeń meteorytów stałą się podziurawiona jak szwajcarski ser. Na dnie tych formacji często mamy warstwę wód gruntowych. Na bezrzecznym półwyspie stanowiło to jedyne źródło wody pitnej lub miejsce sakralne. Dziś – wyjątkową atrakcję turystyczną Jukatanu. Ale prawie każda odkryta cenota ma swojego właściwiela. Biznes. Wycieczkę po okolicy, przemierzając niewielkie wioseczki, zielone zakątki i zatrzymując się w cenotach, udało nam się zrealizować dzięki wypożyczonym rowerom. W malutkim biurze turystycznym Mexico Tour przy katedrze zapłaciliśmy niemało, bo 400 MEX za cały dzień. Ale dostaliśmy mapę tras i sporo przydatnych wyjaśnień, by…

Cenote Oxman

Dojechać do Hacienda San Lorenzo, dawnej kolonialnej plantacji, nie było trudno. Ruch minimalny, nawet na dużych szerokich drogach wokół miasta. Do tego miejsca należy jedna z piękniejszych cenot o majańskiej nazwie (większość zachowała swoje pierwotne nazwy). Za wstęp oczywiście należy się opłata, funkcjonuje zakaz używania detergentów (słusznie) a gdy uda Wam się tu wpaść przed 12:00 można się spodziewać spokoju. Bo po tej godzinie systematycznie zwiększała się liczba gości aż do nieznośnego stanu. W krasowej słodkiej wodzie pływa się z kapokami, skacze z liany, kładzie na wznak bawiąc we floating. Zdecydowanie przygoda warta spróbowania. Następnie rowerami okrążyliśmy całe południowe skrawki miasta, zahaczając m.in. o praktycznie nikomu nieznaną cenotę Toh, którą odwiedziliśmy już tylko w celach zdjęciowych. Ale ta przejażdżka po namiastce jukatańskiej prowincji była bardzo przyjemna. Wszędzie można czuć się niezwykle bezpiecznie. Ludzie są życzliwi, witają się co krok.

Jedzenie na Jukatanie. Jakich potraw próbowaliśmy? Kuchnia meksykańska jest chyba jedną z najpopularniejszych i najbardziej lubianych kuchni na świecie. A kuchnia Jukatanu według wielu opinii wiedzie tutaj prym. W Valladolid zajadaliśmy się guacamole i nachosami (najlepsze nachosy to te „domowe” – kupione na targu od babci). W Playa del Carmen zaserwowano nam nachosy z roztopionym serem żółtym i papryczką jalapeño. To dość popularna przekąska. Awokado i limonki są na Jukatanie naprawdę wyjątkowe, więc i ta popularna salsa jest niezwykle smaczna. Sztandarowymi przekąskami, które mogą oczywiście stanowić też solidny posiłek są tu: tacos z różnymi dodatkami: warzywa, mięso (placki mogą być przygotowane z mąki kukurydzianej albo pszennej), burrito (placki tylko z mąki pszennej, zwija się je tak jak nasze krokiety nadziewając mięsem, warzywami itd.) i enchiladas (to nic innego jak zwinięte tortille- zwykle kukurydziane z nadzieniem i podpieczone w naczyniu niczym zapiekanka).

Wielkim odkryciem było mole – niezwykle bogaty w smaku sos na bazie gorzkiej czekolady i papryczek (my próbowaliśmy mole z kurczakiem i ryżem – to faworyt Marcina), a także sopa de lima (coś jak nasz rosół z mięsem kurczaka i przyprawiony limonką/cytryną, podawany jednak nie z makaronem a z nachosami – czasem są one już w środku dania, a czasem obok). Pyszna okazała się także cochinita pibil. To mięso (najczęściej wieprzowina), która marynowana jest w specjalnym czerwonym sosie i pomarańczy, a potem pieczona przez bardzo długi czas zawinięta w liście bananowca. Tak przygotowane mięso jest niezwykle miękki i aromatyczne. Może stanowić farsz do tortilli. Oczywiście najlepiej smakowała na ulicy. A konkretnie tutaj przy stoisku stojącym na ulicy. Nazwa nam wypadła, ale warto!

Ek Balam i Sac-Aua

Wchodząc wąskimi i stromymi schodkami na szczyt najwyższej piramidy w mieście Majów Ek Balam objąć wzrokiem można wielkie połacie jukatańskiej dżungli. No dobrze, selwy, bo to jeszcze nie klasyczna roślinność dżunglowa. Dostrzec można także wzniesienia, które wchodzą w skład innych stref archeologicznych – Chichen Itza i Coba. Gdy w myślach „dorysujemy” sobie wirtualne linie pomiędzy tymi punktami, to zauważymy że tworzą one trójkąt. To ten Mały Trójkąt Jukatanu.
Najwyższa piramida w Ek Balam nosi nazwę Akropol. Jest zupełnie inna niż te, które podziwiać można chociażby w Chichen Itza. Obudowana innymi ważnymi obiektami – na przykład świątynia, grobowiec, tworząc główny plac miasta – z tą różnicą, że ustawiony w pionie, a nie w poziomie. Tak, w Ek Balam na większość kamiennych budowli można wchodzić, co stanowi wielką atrakcję i daje możliwość bliższego kontaktu z pozostałościami piramidy, pałacu (Pałac Owalny), czy murów obronnych. A te ostatnie są w Ek Balam wspaniałe, podobnie jak brama wejściowa prowadząca do miasta (Łuk Wejściowy), które w swoim szczytowym okresie było mieszkaniem dla około 15 tysięcy Majów i rozciągało się na powierzchni ponad 12 kilometrów kwadratowych. Miasto zostało odkryte dopiero pod koniec XIX wieku, natomiast zaawansowane prace archeologiczne ruszyły w latach 90′ XX wieku. Polecamy Wam oczywiście przyjechać tu jak najwcześniej (Zona Arqueológica otwarta jest od godziny 8:00).

Bilet wstępu do Ek Balam jest dość drogi, kosztuje 494 MXN (bilet składa się z dwóch kwot w tym jedna przeznaczana jest na działalność INAH – Narodowy Instytut Antropologii i Historii).

W niewielkiej odległości znajduje się Cenote SAC-AUA. Dojechaliśmy tu korzystając z taksówki z Valladolid. Tej samej, która nam zawiozła i przywiozła z Ek Balam (za cały dzień 1300 MXN). To zupełnie inna cenota, w środku której znajduje się zapadliskowa wysepka. Można pływać w niej kajakami dookoła, fantastycznie padają promienie słońca na liany i roślinność w środku, jest bardzo kameralnie. Polecamy, podobnie jak CoupleAway

Chichén Itzá. Perła Jukatanu

Wisienka na torcie, wpisana na listę UNESCO i będąca jednym z siedmiu nowych cudów świata. Symbolem tego miejsca jest piramida zwana El Castillo (czyli świątynia boga Kukulkana). To ją właśnie podziwialiśmy będąc małymi dziećmi w albumach i książkach ze zdjęciami. Teraz po wielu latach mamy ją na wyciągnięcie ręki. Ważne jest by przyjechać tu jak najwcześniej (Strefa otwarta jest od godziny 8:00 do 17:00), bo turystów jest naprawdę sporo. My byliśmy pierwszymi w kasie biletowej, za nami zaś ustawiła się spora kolejka (a w godzinach południowych ludzi przybywało i przybywało a w momencie jak opuszczaliśmy było ich wręcz kosmicznie dużo).

Miasto założone zostało około V wieku stanowiąc ważne miasto i ośrodek pielgrzymkowy dla Majów (później osiedlili się tutaj Toltekowie, co przełożyło się na architekturę budowli). Swoją świetność przeżywało w X-XI wieku, a jego kres nastał cztery wieki później. W wieku XIX zostało ponownie odkryte i od tego czasu zachwyca wielu. Na terenie miasta Majów, zobaczyć można (ale nie wchodzić) nie tylko słynną piramidę będącą symbolem tego miejsca. Równie interesujące są na przykład Świątynia Wojowników, czy Obserwatorium Astronomiczne – El Caracol oraz boisko do rytualnej gry w piłkę. Na terenie kompleksu nie mogło zabraknąć też cenoty.

Do Chichen Itza pojechaliśmy colectivo z Valladolid (pierwszy busik rusza o godzinie 7:00, ostatni wraca o godzinie 17:30). Cena to 40 MXN. Odjeżdża stąd. Bilet wstępu do Chichen Itza jest drogi – kosztuje 571 MXN (podobnie jak w Ek Balam także składa się z dwóch elementów). Ale ponieważ znamy też kilka innych „Cudów Świata” i ich ceny to wiemy, że mógłby być droższy. Obszar zwiedzać można z przewodnikiem. Ich wiedza i jakość obsługi są na wysokim poziomie. Więcej informacji znajduje się na stronie Chichen Itza.

Coba i Punta Laguna

Coba to bardzo przyjemne i spokojne miasteczko (o charakterze wiejskim), położone na skraju soczystej dżungli. Nie jest to już selwa, która otacza Valladolid, ale dżungla, ponieważ mikroklimat okolic oparty jest o zapadlisko tektoniczne i większą wilgotność. To widać wokół. Pod koniec dnia pięknie prezentują się tu ostatnie promienie słońca odbijające się od wód Laguna Coba. Od czasu do czasu można też dostrzec tu ciekawe ptaki, a przede wszystkim usłyszeć charakterystyczny dźwięk nocnej dżungli. Największą atrakcją jest tutaj ukryte wśród zieleni majańskie miasto Coba. Zupełnie inne niż Chichén Itzá, bo o wiele bardziej schowane w gęstwinie. Nie jest wciąż do końca poznane przez badaczy i archeologów ale rozległe – trzeba się trochę nachodzić (można też wypożyczyć rower) by zobaczyć porozsiewane po różnych zakątkach obiekty. Najbardziej spektakularnymi są bez wątpienia Piramida Nohoch Mul (najwyższa na Jukatanie) wchodząca w skład większego kompleksu budowali, czy Obserwatorium Astronomiczne. Strefa archeologiczna otwarta jest od godziny 8:00. Polecamy Wam bardzo udać się tam właśnie o tej porze. Byliśmy pierwszymi, którzy kupili bilety (100 MXN) i weszli na teren miasta Majów. Było spokojnie, cicho i bardzo przyjemnie. Gdy po około 3 godzinach kierowaliśmy się do wyjścia, zaczęły pojawiać się spore grupy turystów (w tym zorganizowane wycieczki fakultatywne).

Do Coba dostaliśmy się bezpośrednio autobusem „Oriente” z Valladolid. Jest to jedno z nowszych połączeń – bardzo wygodne, bo nie trzeba się nigdzie przesiadać (bilet kosztuje jakieś 120 MXN). Można też skorzystać z colectivo (około 400 MXN). Autobus zatrzymuje się niedaleko Zona Arqueológica de Coba przy Lagunie Coba. My musieliśmy przejść się jeszcze jakieś 15 minut, by dostać się do naszego noclegu położonego tuż przy dżungli (Jungla y Estrellas).

Nie każdy wie, że w niewielkiej odległości od Coba znajduje się niezwykle ciekawy i objęty ochroną park przyrodniczy Punta Laguna. Wytyczono tam sporo tras pieszych. Można odpocząć nad jeziorem albo też skorzystać z kajaków i innych atrakcji. Przede wszystkim jednak, przy odrobinie szczęścia, trafić można na małpy – zwane spider monkey. Trzeba kupić bilet aby móc wejść na teren parku (my płaciliśmy za samo wejście około 100 MXN – ceny różnią się w zależności od wyboru aktywności).

Dostaliśmy się tam taksówką z centrum Coba (tam i z powrotem oraz godzina czekania około 350 MXN). Więcej informacji można znaleźć na stronie Punta Laguna.

Gdzie zjeść w Coba? W miasteczku raczej nie zatrzymują się turyści na dłużej. Przyjeżdżają zwykle tylko (indywidualnie lub z wycieczkami fakultatywnymi), by odwiedzić prekolumbijskie miasto Majów i wracają z powrotem. W związku z tym wiele restauracji ulokowanych w centrum zamyka się dość wcześnie. My trafiliśmy do restauracji El Mexicano (jak się okazało to aż trzy restauracje należące do jednego właściciela) z widokiem na Laguna Coba.

Smaczne jedzenie (ceny niższe niż w Valladolid), niezwykle sympatyczny kucharz, który za każdym razem przychodził, by sobie z nami porozmawiać. To on też „załatwił” nam transport do Punta Laguna – jego zięć okazał się nie tylko taksówkarzem ale też licencjonowanym przewodnikiem po Zona arqueologica de Coba.

Playa del Carmen

Playa del Carmen była naszym ostatnim punktem podczas podróży po Jukatanie. Tutaj postanowiliśmy trochę poleniuchować. Sprzyjał temu bardzo przyjemny hotel (Aventura Mexicana Hotel) – z niezwykle zielonym dziedzińcem, tworzących cichą enklawę oraz przeciwwagę do tego co działo się na zewnątrz w turystycznym mieście (a także nasze przeziębienie). Bo nie ma co wmawiać sobie, że Playa del Carmen to ciche, spokojne i wcale niekomercyjne miejsce. Plaże tuż przy mieście są bardzo zatłoczone, a wieczorem jest głośno, bo niemal każda restauracja i knajpka ma swoją muzykę na żywo. Ma to oczywiście swój urok. Sporo tu turystów, a życie nocne tętni. Nam udało się jednak uciec nieco od tego gwaru i spędzić przyjemnie czas na mało ludnej plaży. Choć mieliśmy w planach przejść brzegiem morza aż do Playa Punta Esmeralda z charakterystyczną śródlądową małą laguną, to jednak nie było to możliwe o ze względu na to, iż fragment wybrzeża znajduje się w prywatnych rękach i najzwyczajniej w świecie nie można tamtędy przejść. Tak czy siak doszliśmy tam pieszo mijając plażę, którą upodobały sobie pelikany oraz hotel Reef Coco.

Playa del Carmen jest świetnym punktem wypadowym na całodzienną wycieczkę na wyspę Cozumel – raj dla miłośników nurkowania albo do Tulum z ruinami barokowego opactwa w miejscu majańskiej świątyni w sercu wyspy. Mieliśmy w planie wycieczkę tamże całodzienną, ale finalnie woleliśmy sobie zrobić wtedy „dzień lenia” z książką, muzyką i drinkiem w naszym bardzo fajnym hotelu. Niegłupim pomysłem jest też skoczyć autobusem do Tulum, uniknąć rzeszy „tulumiar” i snobistycznej atmosfery i zahaczyć tylko o położone nad morzem i na klifie pocztówkowe majańskie miasto (można to też zrobić np. w drodze z Coba do PdC), ale jak już pisaliśmy… siła selekcji. Końcówka wyjazdu miała być leniwa i stacjonarna, więc i Tulum zostawiliśmy sobie na inną okazję.

Gdzie zjeść w Playa del Carmen? Wybór jest tu naprawdę duży my jednak dwa razy jedliśmy w Restaurante Nativo oddalonej nieco od hałaśliwego centrum z tarasem i ze smacznymi (ale też ogromnymi) koktajlami.

Z Playa del Carmen pojechaliśmy bezpośrednim autobusem na lotnisko. Bilet kupiliśmy dzień wcześniej (cena to 230 MXN), bo z tego popularnego kurortu w sercu Riviera Maya podróżuje wielu turystów. Zaskoczeniem dla nas było to, że na lotnisko autobus jedzie aż dwie godziny (sporo korków oraz przebudowy dróg).

Wpis powstał w wyniku współpracy z linią lotniczą KLM. Jednakże wszelkie opinie i opisy o tematyce turystycznej mają charakter autorski i niezależny

Ilość komentarzy: 5 - dołącz do dyskusji!

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

  • Grzegorz says:

    Valladolid mi się spodobało, ale nie miałem już czasu, by pojechać do Coba.

  • Rynioo says:

    A jak wygląda kwestia bezpieczeństwa w Meksyku? Bo różnie o tym piszą.

  • adam18q says:

    Bardzo się cieszymy, że ukazała się Wasza relacja z podróży na Jukatan. Wraz przyjaciółmi lecimy tam na początku marca.W naszych planach jest Valladolid i „okolica”, Chitzen Itza. Chcemy tez zobaczyć Meridę, Uxmal, Bacalar i Tulum. Plażować też zamierzamy. Bardzo przydatne są Wasze informacje praktyczne, tzn. ceny biletów na autobusy, którymi zamierzamy się przemieszczać oraz ceny biletów wstępu.
    Czy będą jeszcze kolejne opisy miejsc, które zobaczyliście?
    Wasza relacja sprawiła nam wiele przyjemności. Czekamy teraz na nasze wrażenia.
    Serdecznie pozdrawiamy!
    Asia i Adam

  • Marcin says:

    Piękne, piękne widoki, piękny wpis 🙂