Jest tak gorąco, że zaraz chyba się rozpłyniemy – zwłaszcza, że mamy ze sobą cały nasz ekwipunek (dojechaliśmy tu busem z Santa Elena koło Flores, który wyjeżdżał stamtąd bardzo wcześnie rano) a tłok na ulicy jest tak wielki, że ciężko się przebić przez wszechobecnych sprzedawców, motorynki, auta, stragany… Witamy w Rio Dulce!!!
Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy podczas drogi nie mieli jakiejś przygody. Tym razem wypadek TIR-a i czekanie w długim korku – to chyba już jakieś fatum! Jak nie zepsuty autokar, to wypadek na drodze. No ale dobra – w końcu jesteśmy! Przez chwilę przeszło nam przez myśl, żeby coś zjeść, w końcu jest pora śniadaniowa, ale upał w połączeniu ze smrodem spalin jakoś nas odstręczył od jedzenia.
Udajemy się więc w kierunku przystani nad rzeką o tej samej nazwie do miasto – Rio Dulce, stąd chcemy się dostać do Livingston wioski karaibskiego ludu Garifuna, do której nie da się dostać samochodem lub autobusem.
Brzegi rzeki Rio Dulce to fascynujący świat flory i fauny – coś takiego zawsze chcieliśmy zobaczyć. Egzotyczna roślinność: drzewa tekowe, mahoń, namorzyny, poza tym bogactwo ptaków: wszechobecne potężne tukany, niczym białe zjawy smukłe czaple – przepiękne!
Nad rzeką Rio Dulce zbudowany został największy most w Ameryce Środkowej, który łączy miasta Fronteras i Rellenos.
Wśród zieleni drzew i kolorów kwiatów dostrzegamy wiele przystani jachtowych, małych marin, bardzo liczne drewniane domki z obowiązkowymi drewnianymi pomostami i tarasami na których wiszą hamaki.
– Patrzcie, a to jacht prezydenta Gwatemali! – wołają.
Wiele z nich, to miejsca, w których można się zatrzymać rozkoszując się słońcem (nawet na dłużej, bo turysta może sobie tutaj wynająć pokój albo cały bungalow), jest nawet takie miejsce, w którym znajduj się gorące źródła. Poznacie je po charakterystycznym zapachu siarki (albo inaczej – smrodu „zgniłych jaj”), z resztą panowie kierujący łódkami zwykle się tu zatrzymują (nie wiadomo jednak kiedy, bo tutaj nie ma reguły – czy w drodze do Livingstone, czy w drodze powrotnej).
Nie wiadomo też, bo to też nie jest regułą, czy będziecie płynąć z zawrotną prędkością, nie mając czasu na podziwianie, a co dopiero na robienie zdjęć, drżąc o wasze bagaże umieszczone na dziobie (spadną, czy nie spadną?), czy raczej tak turystycznie – powoli, bez urywania głów silnym wiatrem (łódki są oczywiście otwarte). My nie możemy się już doczekać żeby wejść na „pokład” łodzi i odbyć tą wymarzoną podróż.
Okazuje się jednak, że łódka odpływa dopiero za 1,5 godziny – poinformował nas nasz nowy przyjaciel – naganiacz, który na swojej motorynce zaczepia wszystkich turystów i „odprowadza” na przystań. Na miejscu, w budce, gdzie należy się zapisać na konkretną godzinę „odpływu” i w której kupujemy bilety (około 12 $) dowiedzieliśmy się, że rzeczywiście pozostało nam jeszcze dużo czasu. Coś więc trzeba z nim zrobić, jest za gorąco, żeby chodzić po miasteczku (poza tym nie m tu tak naprawdę nic ciekawego), siedzieć na ławce na przystani też jakoś tak głupio. Postanowiliśmy więc, z poznaną przed chwilą parą Polaków wynąć małą łódkę (od naszego przyjaciela – a jakżeby inaczej) i udać się do pobliskiego Castillo de San Felipe – twierdzy wybudowanej dla ochrony przed piratami na zlecenie króla Hiszpanii Filipa II. Zamek? Dość stary? Tutaj? Ekstra!
Znajduje się w miejscu, gdzie rzeka Dulce wpływa do jeziora Iztabal na samym krańcu półwyspu. W czasach kolonialnych Rio Dulce była ważnym szlakiem handlowym, którym spławiano cenne towary w górę rzeki i w głąb Gwatemalii (stąd taka aktywność piratów). Wstęp na zamek i w ogóle na półwysep gdzie ustanowiono Park Narodowy – miejsce wypoczynku wielu miejscowych, to 20 Quetzali.
Kamienna twierdza zachowana jest w bardzo dobrym stanie, to wynik rekonstrukcji, która miała miejsce w latach 50′ XX wieku. Można po niej spacerować do woli, zaczynając od przyjemnie chłodnych i zacienionych pomieszczeń na parterze aż po sam szczyt, gdzie ustawiono armaty mające chronić przed najeźdźcami.
Początki zamku sięgają XVI wieku – wówczas postanowiono wybudować pierwszą wieżę obronną strzegącą przed korsarzami – Torre de Sante, następnie po zburzeniu tej pierwszej, wzniesiono – Torre de Bustamante. Powtarzające się ataki piratów w końcu wyprowadziły króla Hiszpanii i jego „zamorskich współpracowników” z równowagi i w 1651 roku postanowiono wznieść twierdzę z prawdziwego zdarzenia. Twierdza pełniła też przez pewie czas inną funkcję. Po chwilowym spokoju od pirackich ataków, założono tu więzienie, by potem znów powrócić to jej pierwotnej funkcji – ochrony przed wodnymi rabusiami (głównie za sprawą piratów zwanych „Los hermanos de la costa”). Ich bazy znajdowały się na Jamajce, Kubie czy wybrzeżu Belize a cel wypraw – oczywiście dość bogate wybrzeże hiszpańskich kolonii.
Dalej historia się znów kilkakrotnie powtarzała aż do momentu, gdy holenderscy piraci (albo o holenderskim rodowodzie) ograbili zamek doszczętnie. Postanowiono wówczas znów go odbudować doceniając jego strategiczne położenie i rolę jaką odgrywał dla utrzymania spokoju w tej częsci hizpańskich kolonii.
Bardzo Wam polecamy wybrać się tutaj, ponieważ łódka, którą będziecie płynąć do Livingston nie zatrzymuje się w tym miejscu, często nawet nie zwalnia, by zrobić zdjęcie chociaż z oddali. A i z tej perspektywy ładnie się prezentuje – surowy kamienny mur z trzema wieżami strażniczymi na tle błękitu wody i zieleni palm.
Moi kochani wędrowcy! Miło po raz kolejny czytać recenzje na temat wyjątkowego miejsca. Fantastycznie Wam to wychodzi i chociaż się powtórzę, to jednak nie omieszkam, uwielbiam wszystkie Wasze wpisy! Każdy rzecz jasna ma swoje pomysły, czy rozwiązania na temat zwiedzania miejsc, które opisujecie, ale niech robią to na swoich blogach. Czuję w Was „bratnią” duszę i chciałabym móc TYLE zwiedzić i się staram…także z plecakiem, także okazje, także czasem nocleg na lotnisku…kocham to. Gwatemalę muszę zrobić! Życzcie mi tego