Nasz ostatni dzień w Neapolu postanowiliśmy, jak zwykle, spędzić aktywnie – tak, by móc powiedzieć po powrocie, że zobaczyliśmy wystarczająco dużo (choć oczywiście – zawsze za mało!), by być usatysfakcjonowani. Udaliśmy się do Pozzuoli (dawniej Puteoli) – uroczego portowego miasta, będącego niegdyś jednym z ważniejszych portów południa Włoch, które kryje w sobie wiele skarbów po minionych epokach. Głównie antyku oczywiście.
POLECAMY TAKŻE: Wszystkie nasze wpisy i relacje z Neapolu i okolic miasta
Z Neapolu pojechaliśmy do Pozzuoli pociągiem podmiejskim z głównej stacji kolejowej Neapolu, która jest węzłem, łączącym trasy dalekobieżne, podmiejskie i metro, na miejscu wysiedliśmy na dworcu Pozzuoli Solfatara. Pogoda bardzo nam sprzyjała – było słonecznie, a momentami tak gorąco, że zaczęliśmy się zastanawiać, czy aby na pewno jest listopad (ciekawe jak tu jest latem!?)
Spacer po mieście rozpoczęliśmy od zwiedzania bardzo dobrze zachowanych pozostałości po Amfiteatrze Flawiuszów – jednego z największych w Europie. To jeden z najlepiej zachowanych tego typu obiektów – na świecie! Tak, tak, absolutna gratka, stawiana na równi obok Koloseum w Rzymie, amfiteatru w El Jem czy Puli.
Od razu mi się tam bardzo spodobało, ponieważ przy kasie biletowej „przywitał” nas niezwykle przyjacielski, biały kot, który, co uważam za wielkie szczęście – nie chciał się ode mnie odkleić.
Krew, pot i piach…
Zwiedzanie amfiteatru okazało się bardzo przyjemnym doświadczeniem – po pierwsze, oprócz nas był tam tylko jeden turysta (można było więc pstrykać zdjęcia bez „statystów”), po drugie – można było tam swobodnie, powolutku, bez pośpiechu spacerować po ruinach, zaglądając niemal w każdy ich zakamarek. Najfajniejszym okazała się wizyta w dawnych podziemiach, tam gdzie niegdyś trzymane były zwierzęta, a gladiatorzy przygotowywali się do walki. Marcin od razu zaczął wspominać swój ulubiony film – „Gladiator” Ridleya Scotta. Aura tajemniczości towarzyszyła nam tutaj przez cały czas, pewnie za sprawą grubych zimnych murów, porozrzucanych tu i ówdzie fragmentach kolumn, no i tej pustki dookoła.
Wchodząc na teren amfiteatru można było zamknąć oczy, stanąć pośrodku i słuchać krzyków, wrzasków, nawoływać tłumów. Zmieściło się tu kilkanaście tysięcy ludzi, żądnych widowiska i kilkunastu gladiatorów, żądnych sławy i chwały. Czempioni przygotowywali się do walk w imponujących podziemiach, które do dziś można oglądać, dotykać, wyobrażać sobie… Oni tu się rozciągali, sprawdzali tarcze, machali kiścieniami. Na górze kilkanaście tysięcy ludzi ryczało i czekało.
Dalsze kroki skierowaliśmy do centrum miasta (amfiteatr znajduje się na obrzeżach). Generalnie schodzi się ciągle w dół, w kierunku nabrzeża, nad którym najstarsza część miasta wisi w sposób zjawiskowy.
Tam już nie było tak spokojnie, więcej turystów, więcej motorynek, więcej klaksonów no i przede wszystkim miejscowych, którzy (co dość dziwne na południu Europy) spieszyli do pracy, na zakupy itd. Z niewielkiego centralnego placu, przez ciasne, wąskie uliczki otoczone kolorowymi domami, udaliśmy się do małej przystani, gdzie zacumowały białe i niebieskie rybackie kutry i motorówki. Taki widok zawsze przypomina mi marokańską Essaouirę. Miasta, gdzie stara zabudowa styka się z morzem zawsze nas ujmowały. No i tradycyjny widok – mewy, stateczki, błękitna morska toń i jak to zwykle bywa – dużo śmieci.
Tuż nad przystanią zauważyliśmy stary kościółek – nie udało się do niego wejść, fragmenty murów obronnych i zapuszczone, zaniedbane budowle. Nasz wzrok przykuł także duży plakat, wywieszony na wspomnianych już murach – prezentował plany adaptacyjne i rewitalizacyjne jakie tutaj zostały już i będą zrealizowane. Rzeczywiście duża część, znajdujących się w najwyższym punkcie miasta (pewnie także najstarszym), budynków została już ładnie odbudowana, choć jeszcze wiele czeka na swoją kolej. Zawróciliśmy zawiedzeni.
Idziemy dalej, robi się coraz bardziej gorąco, a tu ciągle trzeba wspinać się w górę, po schodkach, na most, by stamtąd zobaczyć bardzo ładną panoramę na miasto, gdzieś w dole zauważamy przejeżdżający pociąg, który tak jakby „wbija się” brutalnie w zabudowę miasteczka a w oddali majestatyczne szare klify i lśniące w słońcu morze. Jeszcze dalej majaczą zarysy wysp, do których z Pozzuoli dość często kursują promy pasażerskie: Ischia, Procida oraz półwysep Miseno – to wszystko dzieło działalności wulkanicznej. Marcin i jego aparat uwielbiają takie widoki – skały i morze, więc zatrzymujemy się tu na dłuższą chwilkę.
Wracamy na stację kolejową, po drodze mijając jeszcze kilka niezidentyfikowanych starożytnych pozostałości – wśród bujnej zieleni, na czyimś podwórku, a potem jeszcze w miejskim parku. Pozzuoli było kiedyś sporym miastem, natomiast dziś trudno zidentyfikować ścisłe jego centrum. Małe pozostałości agory można znaleźć przy odkrywce obok Guilermo Marconi – to to miejsce, z którego oglądaliśmy panoramę miasteczka.
Chcieliśmy udać się jeszcze w jedno miejsce, a mianowicie do znajdującej się nieco poza miastem stanowiska stanowiącego bez wątpienia atrakcję przyrodniczą. Wydobywające się z głębi ziemi kłęby pary wodnej i gazów – przejaw aktywności wulkanicznej (tzw. solfatara) – ot nasza atrakcja. Podobno to właśnie tutaj słynny Wergiliusz w swoich dziełach umiejscowił wejście do piekła. Do tej pory nie możemy sobie wybaczyć, że nie zdążyliśmy tam dotrzeć. No cóż, widać będzie to nasza motywacja, by do Neapolu i jego okolic jeszcze powrócić!
Mieszkałam tam 3 lata, oj jakie piękne czasy… łezka w oku się kręci 🙂