Przyznam, że znałem kiedyś wszystkie flagi, stolice i szczyty. Ale nigdy nie interesowałem się mocniej jeziorami. Wiedziałem, że Tititaca, wiedziałem, że Bajkał, wiedziałem, że Hańcza. Ale nigdy nie słyszałem o Atitlan. Przynajmniej nie w tym świetle. A światło jest tam cudowne.
Na początku lat 30-tych jezioro odkrył dla świata (Tego świata wydającego przewodniki i organizującego pobyty wakacyjne) Aldous Huxley. Może za mało w Polsce znany, ale absolutnie rozpoznawalny w kulturalnym świecie pisarz, autor m.in. „Nowego Wspaniałego Świata” – jednej z najważniejszych powieści w dziejach świata, wg między innymi New York Timesa.
On opisał w swojej książce podróżniczej „Świat poza granicami Meksyku” znaczną część Gwatemali, w tym okolice Jeziora Atitlan, nazywając go najpiękniejszym jeziorem świata. A, że takim twórcom się ufa, opinia szybko rozeszła się po świecie. Jezioro, które zrzuciło z tronu włoskie Lago Como, do dziś reklamuje się w przewodnikach słowami Huxleya. Trudno było nie sprawdzić prawdziwości tych słów, mając z tyłu głowy sporo obaw. Minęło przecież ponad 80 lat.
Które duże jeziora mogą rywalizować z Atitlanem o miano najpiękniejszych?
Tana w Etiopii, Toba na Sumatrze, Tititaca w Boliwii, Como we Włoszech i Bajkał w Rosji
Jezioro Atitlan jest powulkanicznym dziełem sztuki. Natura miała świetny pomysł.
W kalderze powulkanicznej, położonej na wysokości 1500 metrów zgromadziła ogromne ilości wody, odgradzając je od świata kilkoma aktywnymi wulkanami, które skutecznie stworzył wał, otaczający sporych rozmiarów jezioro. Na dodatek całość niejako „wisi” nad płaskim gwatemalskim wybrzeżem Pacyfiku. Wdrapując się o świcie lub przed zachodem na dość dostępną skałę „Indiański Nos” możemy poczuć się jak w gigantycznym amfiteatrze, połyskującym na fioletowo – pomarańczowo. Ale takim amfiteatrze, który zmieści cały naród. Pewnie zmieściliby się tu wszyscy Majowie swoich czasów. Z resztą pod wodami jeziora stwierdzono ruiny gigantycznego majańskiego miasta. Do dziś w tradycyjnych wioskach na brzegach jeziorach czci się Maximona – bóstwo pochodzenia Majańskiego „opakowane” w katolickie rytualia.
Zamieszkaliśmy w Panajachel. Największym i najlepiej skomunikowanym mieście, leżącym nad jeziorem. To północny brzeg i dla osób, chcących podziwiać z drewnianych pomostów ten mistyczny widok stożków wulkanicznych, wyniośle strzegących wód jeziora pod drugiej stronie – Panajachel to dobry wybór. Straszono nas, że „gringolandia”, tłoczno i nieprzyjemnie. Nic z tych rzeczy. Rano z balkonu słuchać było jedynie gadanie papugi, która cytowała znane jej piosenki, wierszem oraz lekki szum fal jeziora. Poza tym Panajachel jest najlepiej skomunikowane. Z Sololą, z krzyżówką na trasie Panamerykańskiej, z wszystkimi wioskami po drugiej stronie jeziora – łódkami.
Już sam zjazd do miasteczka budzi grozę i zachwyt jednocześnie. Po prawej prężą się dwa wieżowce, w których swego czasu przetrzymywano dyktatora Nikaragui. Ej moment, to miała być kara!? Ale potem wzrok kieruje się już na spektakularną grę światła i zboczy górskich nad jeziorem. Pierwszy, drugi, trzeci, czwarty plan – jak w scenografii teatralnej, która wyjeżdża na scenę z boku. Zjeżdżając tu z krańca środkowogwatemalskich gór – pokonujemy dobre kilkaset metrów.
Nad Atitlanem spędziliśmy niecałe 3 dni, świetny czas, doskonała przerwa ze znajomymi – Kasią i Marcinem, których doskonałe praktyczne relacje live podczytywaliśmy tuż przed przylotem. Tu nasze drogi się skrzyżowały na dwa dni. Łącznie z posiadówkami nocnymi przy lokalnej wódce (słabej), winie i śniadaniu hand-made (Dzięki Marcin!)
San Marco, San Juan, San Pedro, Santiago…
Wzięliśmy łódź w porcie, choć łatwiej było zamówić wycieczkę zorganizowaną w agencji. Oczywiście targujemy się. Skutecznie. Chłopak sterujący zapewniał, że urodził się na wodzie, chodź nie wyglądał na swoją pełnoletność, o której zapewniał. Pokonując gigantyczną kałużę pośród wulkanów sunęliśmy do jednej, drugiej, trzeciej wioski, położonej na brzegu, by skonfrontować nasze wyobrażenie makro o jeziorze z doświadczeniami mikro. Generalnie wyróżnić można cztery najważniejsze miejscowości nad Jeziorem.
San Marco
Pierwsza to San Marco – słabo dostępna (wciąż) od strony lądu, opanowana przez hybrydy hosteli i domów wypoczynkowych dla ludzi pragnących mistycznego pobytu z jogą, medytacją i rozciąganiem się. Stąd mija się sporo opalonych na brzoskwinię joginów, gringo w rozciągniętych spodniach, dziewczyny w poskręcanych włosach, wzdłuż głównej alejki dziesiątki taczek i robotnicy. Za chwilę będzie tu pewnie główny deptak wioski. Deptak wioski!?
Sporo mieszkańców Kanady i USA kupuje działki i posiadłości na zachodnim brzegu jeziora, przenosi się tu na emeryturę lub tuż po porzuceniu pracy – nie do końca mi się takie procesy podobają. Wiem jak się kończą. Idziemy wysoko ponad wioskę – najlepsze widoki rozciągają się z niedokończonych przybudówek, pomiędzy drutami zbrojenia i blachą falistą. Ale wioska wygląda na zadbaną, jest kanalizacja, dobre chodniki i drogi.
San Juan
Do San Juan podpływamy, przecierając lekko oczy ze zdumieniem. Jezioro Atitlan ma swoją dziwną tajemnicę. Co kilka lat zmienia poziom wód i to znacznie. O metr, dwa a nawet trzy. Raz w jedną, raz w drugą stronę. Widać, ze nabrzeże San Juan zostało zalane. Pod nami w zielonkawej wodzie widać resztki pomostów, oblepione przez glony i kolonie słodkowodnych małż. Kikuty drze świetnie pozują do zdjęć a na nich ptactwo.
Znów wędrówka w górę, pomiędzy stoiskami z pamiątkami i nagabującymi sprzedawcami. Ci w Gwatemali nie są jednak nachalni tak jak Arabowie. Pytają Cię raz, góra dwa i pasują. Raczej nie biegną za tobą setki metrów.
Nad San Juan, spokojnej dość wioski, raczkującej w organizacji turystyki pobytowej i językowej (szkoły hiszpańskiego) wznoszą się dwa kultowe już punkty widokowe – bliższy i łatwiej dostępny – Cerro Kaqasiiwaan oraz trochę dalszy, do którego organizuje się nocne wspinaczki na wschód lub popołudniowe na zachód – Indian Nose – górę – świadka, z której widzi się największy obszarowo widok na Atitlan.
San Pedro de Laguna
Z San Juan rzut kamieniem do San Pedro de la Laguna – alternatywy do Panajachel w kwestii noclegów i dłuższego pobytu nad Atitlan. Mówiono o nim, że to spokojniejsze miasteczko, bardziej „backpackerskie” (co nie zawsze jest walorem), jeszcze w latach 70-tych popularne wśród hippisów. Dużo osób przyjeżdża do Pana i od razu ładuje się na łódkę do San Pedro. Z tłoku na ulicach i wszechobecnych tuk-tukach nie wywnioskowaliśmy tego. Natomiast na pewno było dużo taniej, niż w Atitlan. A i pewne zakamarki i zakątki mogły budzić nasze zainteresowanie. Polecamy wejść na wykańczaną wciąż świątynię Babtystów, z której rozciąga się fajny widok na okolice. Natomiast naszym odkryciem była szkoła nauki hiszpańskiego San Pedro, położona przy 7 Avenida (gdzieś tutaj). W całości prawie umiejscowiona „pod chmurką”, sale wykładowe to malutkie bungalowy lub po prostu nisze z parasolem, schowane w tropikalnym ogrodzie nad brzegiem jeziora. Niesamowicie tam było.
Santiago Atitlan
Nasza łódź z prawej burty mija wulkan San Pedro – ten najbardziej dumny i królujący nad jeziorem. Ma kształty wręcz idealne, proporcje i sylwetkę. Zerkając jednym okiem na piętrową roślinność wulkaniczną, dostrzegamy drugim Santiago Atitlan – największe z miasteczek południowego brzegu, skomunikowane też lądem z Antiguą. Leży w wąskiej zatoce „schwytanej w kleszcze” przez dwa wulkany a właściwie utwory, który z nich spływały przez tysiące lat. Około 10 lat temu lawina popiołów, lawy i błota zeszła ze śmiercionośnym żniwe, zabijając kilkuset (!!!) mieszkańców okolicy. Widzimy to mordercze osuwisko. Już zarosło i wtopiło się w teren.
Santiago znane jest z figurki wspomnianego przeze mnie wcześniej boga Maximona i kościoła, który góruje nad miasteczkiem blisko Parco Centrale. Jest głośno, dusi spalinami, wspinamy się do kościoła po gigantycznych schodach, by chwilkę odpocząć w środku. Jest już Wielki Post, więc przyglądamy się jak dziesiątki wiernych w autentycznej ekstazie na kolanach przesuwają się przez całą długość kościoła do ołtarza lub kołyszą nad zapalanymi cienkimi świeczkami. Ta wiara wydaje się autentyczna. Ale aż tak przerażająco autentyczna. Zwłaszcza z tym niezrozumiałym dla nas trochę „miksem” dziesiątek wierzeń w jednym. Również dla nas, katolików.
Do pozostałych wiosek, godnych wymienienia, wokół Atitlan należy zaliczyć schowaną również na stromym zachodnim brzegu Santa Cruz Laguna – dość blisko Pana i jeszcze o dziwo w miarę cicho (ale drogo) a także położone na wschodnim brzegu San Lucas – najmniej turystyczną ze wszystkich wiosek jeziora i Santa Katarina – do której można dojechać lądem z Pana – znaną z różnych aktywności fizycznych – jak trekking czy jazda konna. W okolicach San Juan i san Pablo kończy się natomiast szlak górski (aż z Xeli – największego miasta zachodu Gwatemali), który jest bardzo popularny wśród piechurów. W kilka dni z biwakami w górach pokonujemy najpiękniejsze fragmenty gwatemalskiego średniogórza, zazwyczaj kończąc nad kalderą Atitlanu.
Czy więc rzeczywiście Atitlan jest najpiękniejszym jeziorem świata?
A skąd mamy to wiedzieć i jak to stwierdzić? Dla kogoś będzie to Morskie Oko a dla kogoś Bodeńskie. Mamy jednak coś takiego jak obiektywną skalę, którą często przykładamy do miejsc, które pochłaniamy. Dlatego wyszliśmy z Anią następnego dnia wcześnie rano, koło 6.00 na balkon. Potem zarzuciliśmy polary i z jeszcze wilgotnymi włosami weszliśmy na drewnaine prymitywne pomosty nad jeziorem. Woda była cieplejsza niż w naszej umywalce, rano, gdy inwersja lub parowanie jeszcze nie jest takie intensywne, widzialność była świetna. Gapiłem się na scenerię i ją pochłaniałem w całości. A jak zaświeciło wschodzące słońce i oderwałem na chwilę oko od aparatu pomyślałem, że to miejsce spełnia wszystkie punkty unikalności. Tyle wulkanów, takich pięknych w jednym miejscu, przy wodzie, wszystko zanurzone w gigantycznym dole w górach. Nie ma drugiego takiego jeziora na świecie i by stwierdzić czy to jest najpiękniejszym trzeba by jedynie znaleźć podobne z tak wieloma punktami unikalności.
Mówi się, że piewca Atitlanu – Aldoux Huxley, dzięki swojemu „Nowemu Wspaniałemu Światu” jest jednym z najwspanialszych antyutopistów, pokazujących przywary tego świata. Ale temu miejscu na pewno bliżej do utopii. Z resztą właśnie w takich miejscach dostrzega się – jak bardzo reszcie „czego” brakuje.
Uffffff…
Jeszcze tylko klip wideo nasz, kurtyna i fanfary!
ekstra miejsce!!
Niesamowite zdjęcia, cudowny klimat. A powiedźćie jak tam z pogodą, bo na zdjęciach dość pochmurnie. Czy można samemu wziąć taką łódkę i popłynąć dookola jeziora?
Wybieram się w maju tam również z błędu Iberii – jak Wy. Im więcej oglądam u Was zdjęć, tym bardziej nie mogę się doczekać
Dzięki 🙂
Oczywiście możesz wynająć np. kajak. Nawet jest na fotach taka stanica jedna.
Łódkę chyba też, ale osobiście nie widzieliśmy. Co do pogody – dla nas idealna. Trochę słońca, trochę chmur, nie było upalnie ani parno.
Byłam i widziałam. Jezioro jest przepiękne, a wasz opis dobrze to oddaje.
Ja mogę porównać tylko z jeziorem Tana w Etiopii – Atitlan zdecydowanie wygrywa.
Stąd mam właśnie jedno ze swoich ulubionych samodzielnie zrobionych zdjęć:)
Test komentarza a jednocześnie „dzięki” 🙂 Tana musi być też cudowne – zapodaj linka do swojej relacji tu. Byłoby nam miło
Nie wiem czy to najpiękniejsze jezioro na świecie, ale sposób, w jakie je przekazaliście z pewnościa zrobilo z niego najpiekniejsze. super mapka