Choć wyspa Penang u zachodnich wybrzeży Malezji nie leży już bezpośrednio na przyprawowym szlaku z Azji wschodniej i południowo-wschodniej na zachód to splot wydarzeń historycznych potoczył się tak, że Georgetown stało się handlowym zapleczem półwyspu i archipelagu malajskiego a pewien tutajszy kupiec najpotężniejszym człowiekiem w swojej epoce w tym rejonie świata.
Będąc w dusznym i ruchliwym Georgetown gubiliśmy się celowo w szachownicy uliczek pomiędzy setkami a może i nawet tysiącami piętrowych kamieniczek, które w swojej masie stworzyły unikalne stare miasto, docenione przez UNESCO. O potencjalne Georgetown świadczą między innymi właśnie te kamienice, jakże ciekawe i intrygujące, jeśli uświadomimy sobie, że jesteśmy w dalekiej Azji. Miasto było bogate, mieszkańcy w większości również a taki układ oraz konstrukcja domów świetnie się sprawdziły.
W domu u nas
Mieliśmy okazję sprawdzić to samodzielnie. Spaliśmy poprzez Airbnb właśnie w takim ponad 250-letnim, pieczołowicie odrestaurowanym domu u Jamiego i Eunice, niezwykle życzliwych chińczyków malajskich (osobna grupa etniczna Perenakan – nakręciliśmy o tym filmik w Melace).
Domy są wąskie, fronty od strony ulicy są niepozorne, mają zaledwie jedno szerokie wejście, mały zadaszony ganek i dwa okna na pierwszym piętrze. Jednak ciągną się dość głęboko na 50 a nawet 100 metrów. W tym układzie wygospodarowano nawet małe patio pośrodku, gdzie stale pada światło słoneczne a w porze deszczowej przechwytywana jest deszczówka (Pora deszczowa w tej części Malezji trwa krótko – jedynie styczeń).
Na piętrach na które wchodzi się trzeszczącymi, drewnianymi schodami zazwyczaj wygospodarowywano kilka pomieszczeń, w tym dwa z oknami, stropy były drewniane, ściany dość wątłe. Dzięki patio, które przebijało się przed kolejne piętro aż po dach ciepłe powietrze stale jest wyprowadzane poza dom kominem cieplnym. Takie domy w większości są otwarte, by wymóc obieg powietrza, w Georgetown wydaje się bardzo bezpiecznie.
U ostatniego Mandaryna
Spacerując po mieście, fotografując co chwilę ciekawsze elewacje ale też słynną sztukę ulicy na odrapanych murach i frontonach, natknęliśmy się na Mansion Blue, akurat startowała wycieczka z przewodnikiem po tym dość okazałym domu. Właściwie to miejskim pałacu. Takim samym jak Pałace łódzkich przemysłowców w Ziemii Obiecanej. Tylko, że klimat i branża inna. Pałac należał do Cheonga Fatta, zwanego do dziś „Ostatnim Mandarynem Azji” oraz pierwszym kapitalistą tego regionu.
Fatt był kupcem i finansistą o gigantycznych wpływach nie tylko na Penang. Miał posiadłości na Sumatrze, Jawie, stale kontraktował z Singapurczykami i holendrami z Batavii (Dżakarty), od których czerpał sporo.
Jego pałac udostępniony jest do zwiedzania dzięki wieloletnim pracom restauracyjnym pod patronatem UNESCO. Składa się z kilkudziesięciu pomieszczeń, imponującego patio z ogromnym basenem na deszczówkę.
Gdzieś tu w tych wnętrzach siedziała piękna Catherine Deneuve w scenach, które znamy z francuskiego filmu „Indochiny”, gdyż tu odtwarzano świat kolonialnego Wietnamu z przełomu wieków.
Dawno nie było tu żadnych Polaków, bo przewertowaliśmy księgę pamiątkową i wpisaliśmy się jako Wędrowne Motyle. A szkoda, bo w Georgetown podobno pojawia się ich sporo. Warto czasami zboczyć z utartych szlaków, by dosłownie „wpaść” nie tyle na ciekawe miejsca ale również zaskakujące historie, które bez kiwnięcia palcem nieźle pobudzają wyobraźnię.
Mało elokwentnie napiszę: WOW. To miejsce nawet na zdjęciach ma genialny klimat, a podejrzewam, że na żywo jeszcze lepiej (choć znając Marcinową pasję do znajdowania piękna tam, gdzie mówią, że go nie ma, to na takim założeniu można by się wyłożyć :DD)
komplementa prawisz piękne 🙂 dzieki
ech, takie fajnie ciepłe klimaty, gdy w PL jeszcze zima… zazdrościmy!
Trzeba się wybrać! 🙂
Byłam w Penang już 3 razy, ale o tym domu nie słyszałam. Dzięki!